Malwina Wapińska-Piotrowicz: Był kiedyś taki dowcip: kilkuletnie dziecko przychodzi do ojca czytającego gazetę i prosi: „tato, czy możesz mi wyjaśnić, jak działa ludzki mózg?”. „Daj mi spokój, co innego mam w teraz w głowie” – odpowiada ojciec. Czy podobny kawał w uszach pani neurolog ze stopniem doktora nauk medycznych brzmi zabawnie?
Kaja Nordengen: Oczywiście. Wiadomo przecież, że nie możemy mieć w głowie niczego innego poza mózgiem. Mózg w naszej głowie to definicja bycia.
Gdyby spróbować przeanalizować, dlaczego dowcip wydaje się śmieszny, mogłybyśmy zrobić to na trzech poziomach. Po pierwsze, żart jest czystą grą słów. Po drugie, ojciec z kawału, próbując dać do zrozumienia, że jest zajęty czymś niezmiernie ważnym, bezwiednie wychodzi na bezmózgiego głupka. Po trzecie, kiedy próbujemy robić dwie rzeczy na raz, na przykład czytać gazetę i odpowiadać na pytania dzieci, mamy większą skłonność do absurdalnych zachowań.
Która część mózgu ojca zawiodła w opisanej sytuacji?
Podejrzewam, że ojciec zrozumiał pytanie, ale nie znał odpowiedzi. Postanowił się od niej zwyczajnie wymigać. To wielki błąd. Kiedy dzieci zadają pytania, ważne jest, żeby próbować odpowiedzieć. W ten sposób pobudza się do rozwoju ich mózgi. Trzeba podsycać u dzieci ciekawość świata. Lepiej odłożyć gazetę na bok i powiedzieć: „to naprawdę trudne pytanie. Zastanówmy się, jak możemy wspólnie znaleźć na nie odpowiedź. A może to właśnie ty na nie odpowiesz, kiedy dorośniesz i zostaniesz naukowcem?”
Pani rodzice tak mówili?
Moi rodzice zawsze traktowali poważnie pytania moje i siostry. Kiedy nie znali odpowiedzi, natychmiast odkładali wszystkie zajęcia na bok i zaczynali wertować encyklopedie i leksykony. Nie wstydzili się przyznać, że nasze pytania bywają dla nich za trudne, ale zachęcali nas, żebyśmy wspólnie próbowali dotrzeć do odpowiedzi.
Książka, którą pani napisała, z pewnością ułatwi rodzicom odpowiedź na niespodziewane pytanie malca o to, jak działa ludzki mózg. Ale czy przystępny i popularyzatorski ton, jaki pani przyjęła, nie wzbudził przypadkiem dezaprobaty w naukowym światku uniwersytetu w Oslo?
Książka wcale nie była moim pomysłem. Pewnego dnia zgłosił się do mnie agent z wydawnictwa. W pierwszej chwili odpowiedziałam, że to chyba kiepski pomysł. Nie jestem przecież wiekowym autorytetem w dziedzinie neurologii z profesurą od kilkudziesięciu lat. Odpowiedziano mi, że o to właśnie chodzi. Szukano młodego naukowca, który wciąż pamięta, jak to jest startować z pozycji żółtodzioba, a potem czuć entuzjazm z powodu każdego nowego odkrycia. Postanowiłam podjąć wyzwanie, chociaż bałam się, że moi starsi koledzy uznają, że zadzieram nosa. Okazało się, że nie miałam czego się obawiać. Wręcz zachęcano mnie do napisania książki i podkreślano, jak ważne jest podzielenie się najnowszą wiedzą z zakresu neurologii z szerokim gronem odbiorców.
Pracuje pani częściej z pacjentami czy w laboratorium?
Dzielę swój czas na dwie aktywności. W połowie jestem lekarzem na oddziale neurologii w szpitalu. Pozostałe 50 procent czasu spędzam na pracy nad habilitacją, robiąc badania. Mój promotor doradza, żebym w tej chwili wstrzymała się z pisaniem książek popularnonaukowych. Nie dlatego, że uważa je za nieistotne. Po prostu chce, żebym maksymalnie skupiła się na pracy badawczej.
Neurologię wybrała pani na studiach medycznych czy wcześniej?
Wspomniałam już, że moi rodzice zawsze z zapałem wertowali leksykony, kiedy zadawałam im trudne pytania. Ale przyszedł moment, gdy zaczęłam zadawać tak dużo skomplikowanych pytań na temat mózgu, że wszystkie domowe leksykony okazywały się w tej kwestii kompletnie bezużyteczne. To tylko pobudzało moją ciekawość i uparcie dopytywałam rodziców, co mogłabym robić, kiedy dorosnę. Powiedzieli, że mogę zostać neurologiem. Nie znałam jeszcze wtedy tego słowa, ale decyzja zapadła natychmiast.
Kiedy więc przyszło do wyboru zajęcia po maturze, wiedziała już pani, że w grę wchodzą wyłącznie studia medyczne...
Na uniwersytecie w Oslo, zajęcia poświęcone mózgowi standardowo zaczynały się dopiero gdzieś w połowie studiów. Uznałam, że dla mnie to stanowczo za późno i zaczęłam prowadzić badania w tej dziedzinie już od pierwszego roku.
Pani entuzjazm nawet w tej chwili wydaje się zaraźliwy. Ale z drugiej strony neurologia potrafi być przygnębiającą dziedziną medycyny. Na co dzień spotyka pani pacjentów, którzy tracą pamięć lub zdolność samodzielnego funkcjonowania. Choroba lub uszkodzenie mózgu są w stanie sprawić, że osobowość chorego zmienia się nieodwracalnie.
To prawda. Przez długi czas neurologia rzeczywiście była wyjątkowo przygnębiającą dziedziną. Kiedy zaczynałam, pytano mnie, czy naprawdę chcę wybrać specjalizację, w której jesteśmy dobrzy w stawianiu diagnozy, ale bardzo słabi w leczeniu. Całe szczęście to już historia. Dziś dysponujemy znacznie większymi możliwościami leczenia niż jeszcze dziesięć lat temu. Przełom w leczeniu stwardnienia rozsianego nastąpił w 2007 roku, więc relatywnie niedawno.
Jak w tej chwili wyglądają perspektywy w leczeniu choroby Alzheimera?
Moje badania naukowe w głównej mierze są poświęcone właśnie chorobie Alzheimera. Niestety, jest wiele chorób neurologicznych, w których prognozy wciąż nie są zadowalające. Ale uważam, że jeśli nie znaleźliśmy jeszcze odpowiedniej metody leczenia, oznacza to wyłącznie, że jesteśmy za mało efektywni. Trzeba szukać tak długo, aż się znajdzie. Naprawdę pracujemy ciężko i wierzę, że całkiem niedługo wynajdziemy coś przełomowego.
Zadam więc pytanie z dziedziny science-fiction: czy transplantacje mózgu będą kiedyś możliwe?
Nie. Nasze mózgi to my. Koniec, kropka. Nie możemy ich przeszczepiać. Możemy najwyżej próbować przeszczepić resztę ciała. Być może, kiedy pokonamy trudności techniczne, pewnego dnia będziesz mogła obudzić się w nowym ciele, ale to nadal będziesz ty, nie organizm dawcy. Nie rozpoznasz rodziny i najbliższych dawcy, nawet jeśli wyglądem zaczniesz przypominać jego córkę. Będziesz za to świetnie rozpoznawać swoją dawną rodzinę i przyjaciół.
Jak dotąd nikt nie odważył się wcielić w życie fantazji o przeniesieniu samego mózgu do innego ciała. Ale przecież próbowano przeszczepiać głowę zwierzętom.
Dwa lata temu w mediach było głośno o Rosjaninie, cierpiącym na rzadką chorobę genetyczną – rdzeniowy zanik mięśni. Mężczyzna zgłosił się na ochotnika do przeszczepu ciała. Zabiegu miał się podjąć włoski chirurg dr Sergio Canavero. Gdyby zabieg został wykonany dzisiaj, pacjent nie miałby możliwości poruszania ciałem od szyi w dół. Ale organy wewnętrzne funkcjonowałyby prawidłowo. Przy tak skomplikowanej chorobie, na którą cierpi ochotnik z Rosji, być może byłoby to dobre rozwiązanie.
Czy byłoby nietaktownie zapytać o pani iloraz inteligencji?
Byłam już o to pytana i zawsze odmawiam. Nie chcę, żeby ktoś uważał, że mój własny wynik IQ ma wpływ na to, jak piszę i myślę o inteligencji.
Jaki właściwie jest sens mierzenia IQ?
Mam wrażenie, że dla wielu ludzi ta legendarna liczba znaczy o wiele więcej niż powinna znaczyć w rzeczywistości. Kiedy mówi się o ilorazie inteligencji, zazwyczaj rozumie się go znacznie szerzej niż definiuje to nauka. Według naukowców, iloraz inteligencji oznacza naszą zdolność do rozumienia abstrakcyjnych symboli i dostrzegania pewnych prawidłowości. Ale IQ nie ma nic wspólnego z tym, jak radzimy sobie w sytuacjach społecznych. Nie przesądza ani o tym, jak dobrą mamy pamięć, ani jak dobrze orientujemy się w terenie. Możesz mieć wysokie IQ, ale jeśli nie odbierzesz wystarczającej edukacji, możesz stać się bezrobotny. Z drugiej strony, osoba o przeciętnym ilorazie inteligencji może otrzymać dobre wykształcenie i znaleźć dobrą pracę. IQ nie powie nic o tobie na poziomie indywidualnym. Dopiero, kiedy zaczniemy porównywać ze sobą wyniki dużych grup osób badanych, możemy dojść do ciekawych wniosków.
Niektórzy twierdzą, że w wielu życiowych sytuacjach bardziej od wysokiego IQ przydaje nam się tak zwana inteligencja emocjonalna…
To nie jest termin medyczny, choć wiem, że posługują się nim psychologowie.
No tak, ale z pewnością w mózgu istnieją struktury odpowiedzialne za empatię, rozpoznawanie czyichś emocji, rozumienie ich i tak dalej.
Bycie istotą społeczną angażuje spore obszary ludzkiego mózgu. Po pierwsze, uczymy się rozpoznawać, co osoba, która z nami rozmawia, może myśleć i czuć, na podstawie ekspresji jej twarzy. Zaczęliśmy rozumieć, co dzieje się w mózgu, kiedy odczuwamy empatię i rozumiemy czyjeś emocje. Są za to odpowiedzialne tak zwane neurony lustrzane. Wygląda na to, że aktywują się wtedy, kiedy obserwujemy, co wyraża twarz osoby, z która stoi przed nami. Kiedy widzimy kogoś smutnego, sami odczuwamy smutek. Kiedy ktoś się rozzłości, możemy się rozzłościć razem z nim. Za rozumienie tego, jak czuje się inna osoba odpowiada płat czołowy. Centrum uczuć i pamięci leży w płacie skroniowym, przy czym jedno i drugie wpływa na to, jak jesteśmy postrzegani. Obszar kory mózgowej, nazywany wyspą, sprawia, że rozpoznajemy siebie na zdjęciach i identyfikujemy wspomnienia. W interakcjach społecznych ważne jest, w jaki sposób wszystkie obszary mózgu współpracują ze sobą.
W książce przytoczyła pani przykład badań na taksówkarzach, którzy uczyli się nazw ulic, rozpoczynając pracę. Okazało się, że po kilku latach za kółkiem obszar w mózgu zwany hipokampem stawał się większy w porównaniu z okresem, kiedy dopiero przyuczali się do zawodu. Czy są jeszcze jakieś elementy mózgu, które mogą urosnąć, jeśli je wytrenujemy?
Tak. Za każdym razem, kiedy uczymy się czegoś nowego, połączenia między synapsami umacniają się. Dla przykładu, kora mózgowa w pewnych miejscach staje się grubsza, kiedy coś trenujesz. Można to zmierzyć. Praworęczni muzycy bardzo często muszą trenować lewą rękę, aby stała się sprawniejsza niż u innych ludzi. Możemy zmierzyć korę mózgową półkuli odpowiedzialnej za niedominującą rękę i zobaczyć, że jest ona grubsza u muzyków grających na instrumentach niż u innych osób. Okazuje się też, że pogrubieniu ulega nie tylko kora, ale i ciało modzelowate, które łączy ze sobą dwie półkule mózgowe.
Na forach poświęconych substancjom psychoaktywnym, zdarza się, że doświadczeni heroiniści informują początkujących, iż na pierwszym etapie muszą „wyrobić sobie receptory opioidowe”. Innymi słowy, wiedzą, że trzeba nauczyć mózg odczuwania przyjemności płynącej z narkotyku. Kokaina z kolei zwiększa stężenie noradrenaliny i dopaminy, hamując ich wychwyt zwrotny przez komórki nerwowe, które je uwolniły. Ale czy możemy nauczyć się zwiększać stężenie dopaminy, zwanej „hormonem szczęścia”, nie stosując niebezpiecznych używek?
Oczywiście. Stężenie dopaminy wzrasta na przykład wtedy, kiedy udaje nam się wykonać trudne zadanie, które przed sobą postawiliśmy. Powinniśmy wtedy zatrzymać się na chwilę i pomyśleć: „super! Jesteśmy naprawdę dobrzy!”. Jeśli mamy powód, żeby być z siebie zadowoleni, poświęćmy chwilę, żeby o tym pomyśleć i sobie to uświadomić. W życiu zwykle chcemy zdobyć wiele, ale kiedy tylko osiągamy jeden cel, natychmiast pakujemy się w żmudną realizację kolejnego. W ten sposób nie dajemy sobie szansy, żeby mózg wysłał sygnał do uwolnienia dopaminy i doświadczenia szczęścia.
Często słyszymy motta w stylu carpe diem, żyj tu i teraz. A co by się stało, gdybyśmy dosłownie zaczęli żyć chwilą?
Tak było w przypadku Henry’ego Molaisona, którego w latach 30. ubiegłego wieku poddano operacji usunięcia płatów skroniowych. Zabieg miał go wyleczyć z ciężkich ataków epilepsji, ale sprawił też, że chory utracił pamięć długotrwałą. W takiej sytuacji nie jesteś w stanie nauczyć się niczego nowego, z wyjątkiem zadań motorycznych. Nie jesteś zdolny poznawać nowych ludzi. Możesz siedzieć w domu oglądając setki razy ten sam film w przekonaniu, że widzisz go po raz pierwszy. Pamiętasz tylko ludzi i zdarzenia z czasów sprzed operacji. Kiedy dowiadujesz się, że ktoś z twoich bliskich znajomych umarł, doznajesz szoku za każdym razem, kiedy o tym słyszysz. Wciąż przeżywasz ten sam smutek. Nie jesteś w stanie go przepracować
Jaką chorobę neurologiczną uważa pani dziś za najboleśniejszą i najtrudniejszą do zaakceptowania dla pacjenta?
Stwardnienie zanikowe boczne. W tej chorobie wszystkie funkcje poznawcze działają u pacjenta do samego końca. Pozostajesz sobą, wszystko doskonale rozumiesz, twoja osobowość się nie zmienia. Po pewnym czasie, może kilku latach, przestajesz być zdolny do poruszania jakąkolwiek częścią swojego ciała. W końcu – nawet oddychania. Chorzy stają przed wyborem – mogą skorzystać ze wspomagania oddychania lub z niego zrezygnować. Bez wspomagania pacjenta czeka śmierć przez uduszenie. Wielu to przeraża. Jeśli pacjent zdecyduje się na wspomaganą wentylację, pozostanie świadomy, będzie wszystko słyszał, ale nie będzie w stanie niczego wyrazić. U niektórych istnieje z kolei obawa, że nie będą w stanie zakomunikować, że chcą, aby odłączono aparaturę wspomagającą oddychanie.
Jak znaleźć słowa, by poinformować pacjenta o tak dramatycznej diagnozie?
Bardzo ciężko jest przekazać tę wiadomość. Ale mimo wszystko musimy być uczciwi. Bardzo chciałabym mieć możliwość tłumaczenia, na czym polega przebieg choroby, w kilku etapach. Ale wiem, że jeśli nie powiem wszystkiego za pierwszym razem, chory wygoogluje sobie resztę. A wtedy będzie tylko gorzej. Mamy obowiązek powiedzieć pacjentowi, że nie istnieje w tej chwili skuteczny lek na chorobę. Warto też na dość wczesnym etapie ustalić, czy pacjent chciałby spędzić ostatnie dni w szpitalu czy w domu. Ta sprawa dotyczy także bliskich chorego. Oni też muszą być przygotowani na to, co się stanie, wiedzieć, kiedy wezwać karetkę, a kiedy nie. Dopóki nauka nie pozwoli nam znaleźć skutecznego leku, musimy robić wszystko, aby być blisko pacjenta, wspierać go i prowadzić w chorobie.
Często zdarza się pani podziwiać swoich pacjentów za ich postawę wobec choroby?
O, tak. Czasami bywam zdumiona, jak bardzo silni potrafią być ludzie. Nawet będąc w szoku, wielu z nich zastanawia się w pierwszej kolejności, co powiedzieć dzieciom. Często myślą o innych, zamiast o sobie. Kiedy spotykasz pacjentów z tak poważnymi chorobami, możesz poczuć prawdziwą dumę z ludzi. Podziwiam to, jak radzą sobie w nowych sytuacjach. Ale oczywiście zupełnie naturalne jest też odczuwać szok, smutek i złość, dlaczego akurat mnie to spotkało.
Wyjaśnijmy sobie jeszcze jedną sprawę: skąd wziął się osławiony mit, wedle którego, przeciętny człowiek miałby używać na co dzień tylko 10 procent możliwości swojego mózgu?
Jest na ten temat mnóstwo spekulacji. Wikipedia ma nawet stronę zatytułowaną „mit dziesięciu procent”. Przytacza się na niej kilka różnych teorii o pochodzeniu mitu. Problem w tym, że choć teoria dziesięciu procent jest kompletnie nieprawdziwa, powtarza się ją bez końca w popkulturze. Staje się również inspiracją dla kasowych filmów Hollywoodzkich.
Takich jak „Lucy” z 2014 roku…
Bohaterka, grana przez Scarlett Johansson przyjmuje lek, który stymuluje do działania nieużywane dotąd obszary jej mózgu. Obserwujemy jak z 10 procent, dziewczyna zaczyna stopniowo wykorzystywać 20, 30, 40, 50, 60 procent. Kiedy zbliża się do setki, staje się kimś na kształt superczłowieka. Ale prawda jest taka, że wszyscy jesteśmy superludźmi.
Dziś korzystamy ze smartfonów, komputerów i tabletów, zaopatrzonych w dziesiątki aplikacji, wyręczających nas z myślenia. Czy technologia w przyszłości sprawi, że nasze mózgi staną się leniwe?
GPS w telefonie zwalnia nas z potrzeby samodzielnego orientowania się w terenie. Może czasem warto wyłączyć ten GPS i spróbować dotrzeć gdzieś o własnych siłach? Tak dla treningu. Ale technologia również sprzyja rozwojowi mózgu. Dzięki niej używamy go dzisiaj inaczej, niż używaliśmy jeszcze 10 lat temu. Dzieci w szkołach, przynajmniej w Norwegii, nie dostaną już dobrych ocen za wykucie na blachę dat i faktów z życia znanego pisarza. Do takich informacji mamy już łatwy dostęp. Lepiej nauczyć się analizować dzieła tego pisarza i umieścić je w kontekście historyczno-literackicm.
To w jakim kierunku będzie ewoluował nasz mózg?
Myślę, że w kierunku analizy. Więcej rozumienia, mniej zapamiętywania. Do prostych zadań mamy narzędzia, sami możemy zająć się bardziej skomplikowanymi rzeczami.
Które części mózgu będą nam zatem rosnąć?
Rozwiązywanie skomplikowanych problemów będzie angażować korę mózgową. Ściślej mówiąc, rozwijać będą się bardziej zewnętrzne części mózgu niż te, które leżą w głębi.
Kaja Nordengen – (ur. 1987) – lekarka specjalizująca się w neurologii. Mózg fascynował ją zawsze. Badania nad komunikacją między komórkami nerwowymi w mózgu prowadziła równolegle ze studiami medycznymi. Odkąd obroniła pracę doktorską, dzieli się swoim zachwytem nad mózgiem, prowadząc wykłady i szkolenia. Wykłada na Uniwersytecie w Oslo. Do Polski przyjechała 23 lutego, promując swoją książkę „Mózg rządzi. Twój niezastąpiony organ”.