Malwina Wapińska-Piotrowicz: Jestem świeżo po pokazie nagrodzonego Srebrnym Niedźwiedziem filmu „Twarz” Małgorzaty Szumowskiej. Mówiło się, że to film inspirowany pierwszą ratującą życie transplantacją twarzy Grzegorzowi Galasińskiemu, jakiej dokonał pan w 2013 roku z zespołem chirurgów w Gliwickim Centrum Onkologii. Szumowska nie opowiada jednak o medycynie. Pokazuje raczej mechanizmy społecznego odrzucenia. Kiedy ludzka twarz ulega deformacji, kiedy utrudnia albo uniemożliwia nam komunikację z innymi, otoczenie odmawia nam prawa do tożsamości i jednostkowości – głosi teza filmu. Pańscy pacjenci dzielili się z panem podobnymi doświadczeniami?
Prof. Adam Maciejewski: Z mojego punktu widzenia to akurat nie stanowiło problemu. Przez lata przyzwyczaiłem się do wielu rzeczy. Chorzy też zwykle wyrabiają sobie różne mechanizmy przystosowania się. Tak było choćby z panem Grzegorzem, który dziś wcale nie stroni od ludzi. Przeciwnie, jest bardzo aktywny. Chętnie udziela się w wielu publicznych wydarzeniach i stara się czerpać radość z życia.
Małgorzata Szumowska konsultowała się z panem, podczas przygotowań do filmu?
Miałem przyjemność spotkać się z nią dwukrotnie. Omówiliśmy kilka spraw. Nie wiem, czy zostały wykorzystane w filmie, bo sam jeszcze go nie widziałem. Ale z tego, co wiem, film opowiada o przeszczepieniu twarzy z innego punktu widzenia niż mój. Wiem też, że doszło także do rozmowy Małgorzaty Szumowskiej z Grzegorzem Galasińskim.
Czy kiedy w 2005 roku we Francji dokonano pierwszej transplantacji twarzy na świecie, pomyślał pan sobie: może i ja mógłbym robić takie zabiegi w przyszłości?
Dziś już tego nie pamiętam. Ale nie wydaje mi się. Nigdy nie podchodziłem do podobnych spraw w ten sposób. Na przestrzeni lat 2008-2011 mieliśmy kilku chorych, w przypadku których wiedzieliśmy, że jakiekolwiek nasze działania, oparte na klasycznych technikach rekonstrukcji mikronaczyniowej, nie są w stanie dać nawet częściowo zadowalającego efektu. Chyba dopiero wtedy po raz pierwszy pomyśleliśmy o tym, żeby stworzyć zespół transplantacji twarzy i zająć się tym na poważnie.
Dlaczego dopiero po udanym przeszczepieniu twarzy w 2013 roku obwołano pana gwiazdą, podczas gdy przez lata nikt nawet nie pisnął, że wraz z gliwickim zespołem od lat wykonywał pan pionierskie na skalę światową zabiegi rekonstrukcyjne? Odtwarzał pan zniekształcone nowotworem lub wadami wrodzonymi części twarzy, rekonstruował części gardła i szyi, używając do tego na przykład kości strzałkowej lub małżowin usznych.
Pyta pani, dlaczego nikt nie mówił o naszych zabiegach rekonstrukcyjnych czy dlaczego sensację wywołała akurat transplantacja twarzy u pana Grzegorza?
Głównie o to pierwsze. Jeśli robimy coś z sukcesem jako pierwsi na świecie, trzeba o tym głośno krzyczeć i pękać z dumy!
Nie umiem do końca odpowiedzieć na to pytanie. Myślę, że to co robiliśmy i robimy na co dzień do tej pory, po prostu nie wywołuje takiego entuzjazmu i zainteresowania jak przeszczep twarzy. Zabiegi rekonstrukcyjne są niezwykle skomplikowane i czasami trudne do wyjaśnienia. A my zrobiliśmy ich już ponad czterdzieści. Wprowadziliśmy własne techniki, własne modyfikacje, które zostały po raz pierwszy zastosowane w chirurgii onkologicznej. To są rzeczy trudne, ale nie tak spektakularne na przykład dla mediów.
Dają za to nadzieje licznym ciężko chorym pacjentom.
My oczywiście niczego nie ukrywaliśmy ani nie ukrywamy. Przeciwnie, staramy się dzielić naszymi dokonaniami. Chcemy, żeby ludzie wiedzieli, że jest ośrodek i zespół, który w takich zabiegach się specjalizuje. I który, podejmując się zadania, osiąga oczekiwane efekty.
Wieloletnie doświadczenie w chirurgii rekonstrukcyjnej dało panu pewność, że transplantacja twarzy w 2013 roku ma spore szanse zakończyć się sukcesem?
Tak właśnie było.
Przeczytałam wiele artykułów o tym, że przeszczep sprzed pięciu lat był pierwszą na świecie transplantacją twarzy ratującą życie. Ale, szczerze mówiąc, mało kto w prasowych doniesieniach pisał, dlaczego pan Grzegorz nie miałby szans na przeżycie bez natychmiastowego przeszczepu…
Po urazie, jakiego doznał pacjent, zostały odsłonięte struktury środkowego piętra twarzy w bardzo bliskim kontakcie z podstawą czaszki ze strukturami mózgowia. Jakiekolwiek infekcje, które wcześniej czy później – a myślę, że niestety wcześniej – by nastąpiły, spowodowałyby drogę w jednym kierunku. Rozległa infekcja, zapalenie i destrukcja struktur naczyniowych, nerwowych oraz opon mózgowych. Koniec byłby tragiczny. Dlatego w tym przypadku tak istotne były czas i czynnik szczęścia, który bardzo panu Grzegorzowi sprzyjał. W bardzo krótkim czasie udało nam się znaleźć dawcę i dokonać zabiegu.
Czy przeszczepiona twarz ma szansę kiedykolwiek zintegrować się na tyle, by zaczęła funkcjonować tak, jakby była „naszą” twarzą?
Nie wiem, czy w stu procentach jest to możliwe. Pod kątem fizjologii, estetyki i wszystkich cech, które określają anatomiczną twarz, przystosuje się częściowo. Zwykle od 9 miesięcy do roku powracają funkcje ruchomości, czucia, adaptacji. Kończą się wstępne procesy gojenia. Ten pierwszy rok jest okresem największych zmian i najbardziej istotnych elementów przystosowawczych. Potem postępy zachodzą już mniej dynamicznie.
Podobno kryteria doboru dawcy są w wypadku transplantacji twarzy wyjątkowo rygorystyczne. Należy znaleźć osobę tej samej płci, o zbliżonym wieku, wadze, kształcie twarzy, a nawet podobnym rozstawie oczu do biorcy. Przede wszystkim jednak z jak najbardziej zgodnymi antygenami HLA.
Nie jest to aż tak skomplikowane, jak mogłoby się wydawać. Jest szereg czynników, które muszą pasować, ale najważniejsze są czynniki morfologiczne. To one decydują, czy nastąpi odrzut czy nie.
Następną pacjentką, która jeszcze w tym samym roku poddała się zabiegowi transplantacji twarzy w Gliwicach, była pani Joanna. Zgłosiła się do państwa sama, bo inni lekarze nie chcieli zakwalifikować jej do przeszczepu. Na czym polegała jej choroba?
To tak zwana nerwiakowłókniakowatość typu I. Jej cechą charakterystyczną jest występowanie guzów o miejscowej złośliwości, które nie dają przerzutów. Ale rozwijając się, mnożąc, powiększając swoją objętość i naciekając, niszczą anatomiczne struktury. W pewnym momencie stają się zagrożeniem dla prawidłowego funkcjonowania, a w konsekwencji – życia. To choroba nieprzewidywalna. Rozwija się indywidualnie – raz szybciej, raz wolniej. Z czasem powoduje ogromne zmiany, deformacje, co było widać u pani Joanny. To bardzo trudne do leczenia schorzenie.
Następne ważne zabiegi, które wykonał pan wraz z zespołem, były przeszczepieniami elementów szyi. Pierwszy był 38-letni pan Michał, który został poddany rekonstrukcji tchawicy, nagłośni, krtani, tarczycy oraz mięśni skóry i szyi.
Panu Michałowi w wyniku powikłań onkologicznych w 2011 roku usunięto krtań, dolną część gardła, przełyk i tarczycę z przytarczycami. Od tego czasu nie mógł samodzielnie mówić ani jeść.
Kiedy niedawno oglądałam z nim wywiad w jednej ze stacji telewizyjnych, zobaczyłam jego wielki entuzjazm i radość życia. Ale rzuciło mi się w oczy coś jeszcze – estetyka, z jaką wykonał zabieg pański zespół, to mistrzostwo. Pan Michał prawie nie ma widocznych blizn na szyi…
Przeszczepowi narządów szyi został poddany później także pan Krzysztof. Obaj świetnie dziś funkcjonują. Mając zgodę Ministerstwa Zdrowia i Krajowej Rady Transplantacyjnej, będąc przygotowani, oczekujemy biorców. Istotna jest właściwa kwalifikacja. Nie każdy, kto do nas trafia, może być poddany operacji. Czasami chorzy kwalifikują się od strony medycznej, ale dyskwalifikują ich inne przeszkody – na przykład natury psychologicznej. My jesteśmy przygotowani i mamy listę biorców. Do tej pory ze wskazań nagłych zrobiliśmy dwie rozległe replantacje powłok głowy po urazach mechanicznych.
Jak się teraz czują najbardziej znani w Polsce pacjenci Oddziału Chirurgii Rekonstrukcyjnej w Gliwicach – Grzegorz, Joanna, Michał i Krzysztof?
Wszyscy wrócili do normalnego życia, o ile życie po przeszczepie można uznać za normalne. Funkcjonują w społeczeństwie. Pan Grzegorz bierze udział w różnego rodzaju eventach, zawodach. Z tego, co widzę, pani Asia też lubi się udzielać, a widujemy się dosyć często, bo raz na dwa-trzy miesiące. Biorąc pod uwagę wszystko, co przeszła, radzi sobie całkiem fajnie. Panowie Michał i Krzysztof są w rewelacyjnej formie. Mówią głosem podobnym do naszego. Po tych wielu, wielu latach oddychają drogą anatomiczną. To nam pokazuje, że tego typu zabiegi odnoszą sukces.
Są jakieś cechy charakteru, które łączą czworo wspomnianych pacjentów?
Wszyscy byli idealnymi kandydatami, bo mieli wewnętrzną siłę. W takich sytuacjach ogromną rolę odgrywa element przypadku i szczęścia. Rozmawiałem z różnymi chirurgami, którzy dokonali przeszczepów twarzy. Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że mieliśmy szczęście trafić na osoby tak silne psychicznie, z takim optymizmem i tak wielką wiarą w sobie. To są rzeczy nie do przecenienia. I ogromna zasługa tych chorych, że uzyskali wspaniałe efekty, dzięki temu, jacy są.
Wiem, że miał pan żal do mediów za robienie show i rozrywki dla mas z transplantacji twarzy.
Nadal go mam.
To co możemy zrobić, żeby pomagać, a nie przeszkadzać?
Przekazać w sposób jasny i dobitny, że jesteśmy gotowi. Że to, co robimy, nie jest medycyną eksperymentalną ani szukaniem poklasku. Staramy się, żeby tego typu zabiegi stały się rutynowe, bo chorych potrzebujących pomocy jest bardzo, bardzo wielu. Naszym problemem jest z jednej strony niedoinformowanie społeczeństwa, z drugiej – trochę negatywne podejście środowiska medycznego.
Zazdrość?
Nie chciałbym rozwijać tego wątku, ale wszystko to razem powoduje, że potencjalnych dawców wciąż jest o wiele za mało.
Podkreśla pan, że niczego nie udałoby się panu osiągnąć bez sprawnie funkcjonującego zespołu. Jakie relacje w zespole chirurgów muszą się wytworzyć, żeby działał sprawnie?
Specyficzne. Najważniejsze jest podobne myślenie i podobna filozofia. Nie mówiąc już o umiejętnościach i doświadczeniu, które powodują, że w sytuacji, kiedy dzieje się coś ważnego, każdy jest w stanie wszystko rzucić i zająć się pacjentem najlepiej jak się da. Czasem nie musimy nawet dużo mówić, bo rozumiejąc się, pracując i spędzając w pracy pewnie więcej czasu niż gdziekolwiek indziej tyle ładnych lat, wytworzyła się między nami szczególna forma więzi.
Zanim zadomowił się pan w Gliwicach, odbył pan kilka ważnych staży za granicą. Czego nauczył się pan o medycynie poza Polską?
W 2004 roku spędziłem sześć tygodni w Stanach. Odbywałem staż w wiodącym wówczas ośrodku chirurgii rekonstrukcyjnej, w której, jak na tamte czasy, dokonywano cudów. Byłem zaskoczony, że od rezydentów od samego początku bardzo wiele wymagano. Dopuszczano ich do naprawdę poważnych zabiegów - tak, że kończąc specjalizację, byli w stanie wykonywać 90 procent tego, co potrafił robić stały zespół szpitala.
Co w Polsce w tamtym czasie robili lekarze na stażach?
W trakcie specjalizacji głównie przekładali jakieś papiery lub zajmowali się kompletnymi bzdurami. Pewnego razu, kompletnie zdumiony, spytałem swojego amerykańskiego przełożonego, dlaczego tyle czasu poświęca kształceniu stażystów. Odpowiedział: taka jest nasza rola. Po to jesteśmy. U nas w ogóle nie było takiego myślenia.
Przejął pan tę filozofię na własny grunt?
Utkwiło mi to w pamięci i bardzo starałem się być orędownikiem takiego podejścia. Postawiłem sobie za cel, żeby osoby, które chcą się zaangażować, miały szansę rozwijać się tak szybko i tak dobrze, jak tylko się da. To była rzecz kluczowa do tego, żeby zespół taki, jaki w tej chwili u nas działa, był w stanie robić rzeczy o bardzo wysokim stopniu trudności. Chodzi przede wszystkim o jakość, ale też ilość, bo chorych jest na co dzień naprawdę bardzo wielu. Wykonujemy ponad dwieście dziewięćdziesiąt rekonstrukcji mikronaczyniowych w ciągu roku. Łącznie robimy ponad trzy i pół tysiąca zabiegów rocznie, co wydaje się ewenementem nie tylko na skalę kraju.
A czego nauczył się pan w podejściu do pacjenta?
Myślę, że od strony merytorycznej i ściśle medycznego działania niewiele się różnimy od naszych zachodnich kolegów. Często nasz poziom jest znacznie wyższy, tak to oceniam.
Polscy pacjenci często mają, żal że lekarze nie znajdują dla nich wystarczająco czasu, nie są w stanie uważnie ich wysłuchać, poświęcić uwagi.
To pewne, że za granicą znacznie więcej czasu poświęca się aspektom etycznym i psychologicznym. U nas niedostatki w tej materii wynikają ze zbyt dużej liczby chorych i nadmiaru obowiązków lekarzy. Siłą rzeczy pewne ważne sprawy schodzą na dalszy plan.
Dlaczego właściwie wybrał pan chirurgię onkologiczną? Trudno chyba o dziedzinę medycyny, w której lekarz spotyka się z większą ilością cierpienia, rozpaczy, śmierci…
Trzeba zobaczyć w tym sens. Są czasem na pozór beznadziejne przypadki, które wydają się nie do uratowania. A potem jakoś tak się dzieje, że ci chorzy przeżywają i po wielu latach pokazują nam sens tej pracy i jej efekty. A do reszty, jak do wszystkiego, człowiek stopniowo się przyzwyczaja. Tak się dzieje nie tylko w medycynie.
Podobno w liceum wybierał się pan na Akademię Sztuk Pięknych.
To było bardzo dawno temu.
A teraz zamiast rzeźbić podobizny twarzy z drewna czy kamienia, rzeźbi pan prawdziwe ludzkie twarze…
Twardo stąpam po ziemi i trudno mi tak na to patrzeć. Jestem zbyt prostym chirurgiem.