Prolog
Moja rozmowa z pacjentką oddziału nefrologicznego w jednym z warszawskich szpitali pod koniec lat 60.:
– W którym roku przyjęli cię na oddział nefrologii?
– W 1969.
– Czyli trzy lata po wykonaniu pierwszego przeszczepu nerki w Polsce. Na co byłaś chora?
– Na kłębuszkowe zapalenie nerek
– Miałaś dużo szczęścia. Potencjalnie mogłaś przecież stać się kandydatką do przeszczepu…
– W tamtych czasach raczej kandydatką do trumny – moja rozmówczyni patrzy na mnie z wyrozumiałym politowaniem.
– Co ty opowiadasz? Ile na oddziale było dializatorów?
– Żadnego.
– Jak to? W Polsce w tamtym czasie używało się już dializatorów!
– W szpitalu, w którym leżałam, ich nie było.
Więc jak to było?
Sprawdzam źródła i wiem już, że wszystko się zgadza. W czasach, o których mowa, z dializatorami na szpitalnych oddziałach było wyjątkowo krucho. Pierwsza w Polsce „sztuczna nerka” przyjechała do nas ze Szwecji w 1959 roku. W latach 60. ubiegłego wieku przywieziono do Polski jeszcze sześć dializatorów i zainstalowano je w szpitalach: łódzkim, krakowskim, gdańskim, wrocławskim i bytomskim. Aparaty zajmowały wówczas dwa pomieszczenia, zabiegi były niezmiernie kosztowne i trwały wiele godzin. Wkrótce Polacy musieli nauczyć się produkować je na miejscu. Jak pisze Anna Mateja, autorka książki „Serce pasowało. Opowieść o polskiej transplantologii”, w latach 60. XX wieku jeden dializator w Gdańsku obsługiwał rejon zamieszkały przez 5 milionów ludzi: od Szczecina po Białystok. Z konieczności do dializ kwalifikowano pierwotnie wyłącznie pacjentów z ostrą niewydolnością nerek.
Za ojca polskiej dializoterapii uważa się prof. Tadeusza Orłowskiego. W 1959 roku w Klinice Nefrologicznej w Warszawie uruchomił pierwszy ośrodek dializ. Ale Polska za żelazną kurtyną pozostawała daleko w tyle za resztą świata. Kiedy Orłowski walczył u nas o rozpowszechnienie dializ, 23 grudnia 1954 roku w Peter Bent Hospital w Bostonie doktor Joseph Murray dokonał pierwszego udanego przeszczepienia nerki.
Walka o nerkę
„No, ale co będzie, jak pacjent umrze po operacji?” – skrzywił się redaktor działu reportażu, gdy dziennikarka Barbara Seidler przyniosła mu gorący temat: przygotowania do pierwszej transplantacji nerki w Polsce. Problem polegał na tym, że sukcesu nie był w stanie zagwarantować nikt – ani sama Seidler, ani profesorowie Tadeusz Orłowski i Jan Nielubowicz, który w 1966 roku miał zostać pionierem na polu transplantacji nerki w Polsce.
Przekonanie redaktorów do realizacji pomysłu należało do zadań stosunkowo łatwych. Gorzej było z zyskaniem przychylności lekarzy warszawskiego szpitala na Nowogrodzkiej. Ci konsekwentnie opędzali się od reporterki, jak od natrętnej muchy. Barbara Seidler była wytrawną dziennikarką i miała za sobą kilka niełatwych życiowych doświadczeń. Jako nastolatka była sanitariuszką w powstaniu warszawskim (jak się później okazało, w tym samym batalionie, co prof. Tadeusz Orłowski). Nauczyła się wtedy, że za lekarzami trzeba biegać. Jeśli nie ma innego wyjścia, pytać i prosić aż do skutku.
Seidler była dobrze przygotowana merytorycznie. Z zapałem czytała dostępną literaturę fachową. Wymogła też na prof. Orłowskim, żeby nakłonił utalentowanego nefrologa, dr. Fałdę, do wygłoszenia specjalnie dla niej obszernego wykładu o tym, na czym polega dializoterapia. Ale reporterkę najbardziej interesowała jedna bohaterka w całej galerii niezwykłych postaci, które spotykała w szpitalu na Nowogrodzkiej. Była nią pacjentka oczekująca na przeszczepienie nerki.
Dziewczyna, która odważyła się na transplantację
Nazywała się Danusia Milewska i była 19-letnią uczennicą szkoły pielęgniarskiej. Przyszła do szpitala pół roku wcześniej, kiedy jej nerki prawie już nie pracowały. Stało się tak w wyniku zadawnionego, źle leczonego odmiedczniczkowego zapalenia nerek. Jej organizm był zatruty toksynami, poziom mocznika we krwi – ogromny. W ciągu sześciu miesięcy dziewczyna miała 70 dializ. Bez nich nie miałaby szans przeżyć. To Orłowski z Nielubowiczem zadecydowali, że Danusia zostanie pierwszą kandydatką do przeszczepienia nerki w Polsce. Obie nerki wycięto dziewczynie niecałe dwa tygodnie przed operacją z powodu zakażenia dróg moczowych.
Dawczynią narządu została młoda kobieta, która zmarła po operacji krwiaka mózgu.
„Pięć minut po siedemnastej wyjęto nerkę z ciała zmarłej. Na dłoni chirurga wyglądała jak monstrualna fasola. Doktor Jerzy Szczerbań starannie przepłukał narząd zimnym roztworem soli fizjologicznej i położył na wyjałowionej serwecie. Ktoś inny przeniósł nerkę do sali, w której leżała Danuta Milewska.
Profesor Jan Nielubowicz wykonał skośne cięcie w okolicy prawego talerza biodrowego, dotarł do przestrzeni zaotrzewnowej i znalazł kikut moczowodu pozostały po usunięciu prawej nerki Danuty. Umieścił w ciele nową nerkę, zszył jej tętnicę z tętnicą biodrową wewnętrzną, a jej żyłę z żyłą biodrową zewnętrzną i zespolił jej moczowód z moczowodem pacjentki, „koniec do końca”, jak kilka miesięcy później, napisze na łamach „Polskiego Przeglądu Chirurgicznego”. Zabieg wykonał na tyle szybko, że nowy narząd nie uległ uszkodzeniu wskutek niedokrwienia. Pierwsze krople moczu pojawiły się w moczowodzie jeszcze na stole operacyjnym” – napisała w swojej książce Anna Mateja.
Po pięć stów na stek
Prof. Jan Nielubowicz w swoich notatkach opisał sprawę zwięźle: „26 stycznia 1966 o godz. osiemnastej wykonano 1-sze udane przeszczepienie nerki ze zwłok”.
Ale Barbara Seidler widziała radość i wzruszenie lekarzy, kiedy pacjentka zaczynała czuć się po operacji coraz lepiej. Na drugi dzień po zabiegu Danusia oznajmiła, że marzy o steku z polędwicy wołowej. Dwaj profesorowie od razu zrzucili się po 500 złotych na spełnienie zachcianki pacjentki. Starano się dla niej robić tyle, ile się dało. Leki, które miały zapobiec odrzuceniu przeszczepu, trzeba było sprowadzać w ogromnych ilościach z zagranicy. Nie szczędzono kosztów na wybudowanie dla Danusi izolatki oraz wyjałowienie jej w takim stopniu, w jakim było to możliwe w tamtych czasach.
Tydzień po transplantacji Barbara Seidler znalazła Danusię w doskonałym nastroju. Przez szybę zobaczyła rozpromienioną dziewczynę w koronkowej różowej koszuli, tapirującą włosy. Pielęgniarki czuwały obok w sali opatrunkowej, pilnując, by pacjentka nie miała najmniejszego kontaktu z żadnym potencjalnym źródłem zakażenia.
Wytrwałość i obawy
- Barbara Seidler miała doskonałą intuicję. Nie chodziło o to, że była drapieżną dziennikarką, która znalazła świetny temat i uparła się, żeby o nim napisać. Wiedziała, że to nie jest czcza sensacja. Że dzieje się coś bardzo ważnego i trzeba takie osiągnięcie nagłośnić. Było to działanie ze wszech miar uzasadnione, tym bardziej, że działania prof. Nielubowicza budziły opór – tak po stronie władz, jak lekarzy – mówi Anna Mateja w rozmowie z portalem ProfesjonalnyLekarz.pl.
Moja rozmówczyni podkreśla, że prof. Nielubowicz miał powody, by obawiać się opinii publicznej. Zainteresowanie dziennikarzy nie było mu do końca w smak. – To była operacja pionierska, także dlatego, że nie istniały jeszcze spójne standardy orzekania o śmierci w takim pojęciu, jak my to dzisiaj rozumiemy. Czekano aż zatrzyma się serce, a wiadomo, że im dłużej czekamy po nastąpieniu śmierci mózgowej, tym większa szansa, że narządy ulegną niedotlenieniu.
Pół wieku temu transplantolodzy spotykali się z zarzutami, że czyhają na śmierć dawców lub wręcz wycinają narządy osobom, które jeszcze żyją. Nie było przepisów prawnych. Przed każdym zabiegiem transplantacyjnym trzeba było prosić o zgodę prokuratora. Ale zawsze mógł się pojawić ktoś, kto uznałby, że te operacje są w Polce nielegalne i w ogóle nie powinno się ich wykonywać.
– Prof. Zbigniew Religa rozgrywał sprawy z mediami już zupełnie inaczej. Od początku informował. Mówił, że przeprowadzamy pionierską operację. Możemy uzyskać świetny wynik, ale pacjent może też umrzeć. Wszyscy wszystko wiedzieli i się angażowali. Na tym też polegała wielkość Religi. On się nie bał absolutnie niczego. Uważał, że media i dziennikarze nic złego mu nie zrobią, jeżeli poprowadzi ich w profesjonalny sposób.
Kim był prof. Jan Nielubowicz
Może dlatego Zbigniew Religa jest dziś ikoną popkultury, a o profesorze Janie Nielubowiczu przeciętny Polak niewiele słyszał.
Jaką osobowością był Nielubowicz? – pytam Annę Mateję.
– Pisząc kolejną książkę na tematy medyczne, obejrzałam pierwszy sezon serialu „The Knick” o nowojorskiej chirurgii przełomu XIX i XX wieku. Przyznaję, że kiedy oglądałam zmagania doktora Thackery’ego, zaczęłam się zastanawiać, czy aby tak właśnie nie wyglądały pierwsze lata praktyki lekarskiej prof. Nielubowicza, które przypadły na lata drugiej wojny światowej. Spędził je na Kresach, operował właściwie wszystko. Był jedynym lekarzem w małym, skromnie wyposażonym szpitalu. Odbierał porody, operował przepukliny i wyrostki robaczkowe. Zdarzały się sytuacje, że jednej nocy wyciągał kule z ran postrzelonych żołnierzy AK, a następnej otrzymywał wezwanie do szpitala, w którym leżeli ranni żołnierze niemieccy. Wszystkimi zajmował się z takim samym oddaniem – opowiada autorka.
Moja rozmówczyni podejrzewa, że wojenne doświadczenia lekarzy pokolenia prof. Jana Nielubowicza mogły utwierdzić ich w przekonaniu, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Czasem, mimo katastrofalnych warunków szpitalnych, pacjent przeżywa. Czasem nie da się uratować komuś życia, ale można przynajmniej uśmierzyć jego ból.
Anna Mateja tłumaczy, że Jan Nielubowicz zawsze miał nieposkromiony głód wiedzy. W 1958 wyjechał do Stanów jako stypendysta fundacji Rockefellera, gdzie przez rok poznawał najnowsze odkrycia medyczne i metody leczenia pacjentów. Biegle władał angielskim, francuskim, niemieckim i rosyjskim. Wygłosił za granicą sto trzydzieści siedem wykładów i referatów. Już w latach pięćdziesiątych nakłonił Polską Akademię Nauk do prenumerowania prestiżowego czasopisma „Lancet”, prezentującego najnowsze osiągnięcia nauk medycznych na świecie. Od amerykańskich kolegów nauczył się, że o pacjenta się walczy bez względu na okoliczności. I że traktuje się go jak partnera. Był przekonany, że nie można być dobrym lekarzem, jeśli nie starczy mu uważności, by zapamiętać imię i nazwisko chorego. Albo kiedy nie znajdzie choćby chwili na szczerą z nim rozmowę.
– Profesor Nielubowicz w trakcie przygotowań do operacji przeszczepienia nerki wprowadził zwyczaj spotykania się, co tydzień całego zespołu w bibliotece. O dziwo, Barbara Seidler również była tam wpuszczana. Na te spotkania zapraszano wszystkich zaangażowanych w operację: lekarzy, pielęgniarki, także studentów i stażystów. Rozmawiali bez końca o każdym szczególe. Opowiadali sobie wszystkie możliwe scenariusze. Co zrobić w takim, albo innym przypadku. To było miejsce nie tylko na każde pytanie i każdą wątpliwość, ale też czas, w którym ci ludzie bardzo się ze sobą zżywali. Nielubowicz znakomicie zdawał sobie sprawę, że dla przeprowadzenia operacji najeżonej tyloma trudnościami, musi stworzyć zespół. Sam niczego nie dokona – opowiada Anna Mateja.
Zakończenie
Film, który miał powstać w wyniku współpracy Barbary Seidler i Grzegorza Dubowskiego planowano zakończyć kadrem, na którym Danusia Milewska siedzi na leżaku podczas rekonwalescencji w Konstancinie. Happy endu jednak nie było . Kilka dni po opuszczeniu szpitala, Danusia wróciła z objawami ostrego zapalenia trzustki. Początkowo wydawało się, że kryzys uda się opanować, ale w następnych dniach wywiązały się kolejne infekcje i powikłania. Dziewczyna zmarła 16 lipca 1966 roku.
Jan Nielubowicz nie zrezygnował z kolejnych przeszczepień nerek. W kolejce do transplantacji czekali już następni chorzy. W swojej karierze profesor przeprowadził dziewięć tego rodzaju operacji. Sześciu pacjentów przeżyło.
Udane przeszczepienie nerki Danucie Milewskiej wykonano w Polsce dwanaście lat po wykonaniu pierwszego tego rodzaju zabiegu na świecie. To dużo czy mało?
– W połowie lat 60. na świecie trwały już przygotowania do bardziej skomplikowanych transplantacji. Intensywnie przygotowywano się do przeszczepienia serca. Planowano pierwsze próby transplantacji szpiku kostnego i wątroby. Jak widać, dwanaście lat to dużo, biorąc pod uwagę ówczesne tempo postępu w medycynie. Myślę jednak, że takie porównanie jest ahistoryczne i nie mamy do niego prawa. W latach 1945-1956 polskich lekarzy oddzielała od zachodniej nauki żelazna kurtyna. Nie mogli więc wyjeżdżać na stypendia do najlepszych klinik i ośrodków medycznych. Mieli trudności ze sprowadzaniem fachowej literatury czy czasopism. Operacja wykonana przez prof. Nielubowicza w 1966 roku była około czterechsetnym przeszczepieniem nerki na świecie. Na pewno nie byliśmy więc w czołówce, ale też i nie o to chodziło w tych zmaganiach – wyjaśnia Anna Mateja.
Rocznie na świecie wykonuje się obecnie około 80 tysięcy operacji przeszczepień nerki, w Polce – nieco ponad tysiąc. Statystyki pokazują, że jedynie od 3 do 5 proc. biorców umiera w wyniku powikłań po transplantacji.
Źródło:
A. Mateja, Serce pasowało. Opowieść o polskiej transplantologii, Wołowiec 2016
B. Seidler, Batalia o życie, Warszawa 1969